Obrazki strony End of Days są hostowane na serwerze photobucket.com. Jeśli nie ładują się ona prawidłowo, najprawdopodobniej strona photobucket.com jest chwilowo niedostępna. Przepraszamy za utrudnienia.
SzukajUżytkownicyGrupyStatystykiRejestracjaZaloguj się

Poprzedni temat «» Następny temat
Stalowe Serce
Autor Wiadomość
Altaris 
Chrzest w ogniu



Dane w grze
Rasa: Elf
Miano: Altaris / Jednooki
Pełna KP

 
Osiągnięcia, przewinienia: *Stara Gwardia*
Wiek: 28
Dołączył: 25 Sty 2009
Posty: 1058
Ostrzeżeń:
 1/3/6
Wysłany: 2013-04-20, 19:44   Stalowe Serce


ˆ "Stalowe Serce"
Część pierwsza serii o Wyklętym.




Rozdział pierwszy: Świat, w którym zgasło słońce


Po otwarciu oczu od razu je zamknął. Nie przywykły do promieni słonecznych czuł się tak, jakby ktoś przystawił między nim a słońcem lupę, która wypalała mu w twarzy dziurę. Zajęło trochę czasu, kiedy zdobył się na to, by otworzyć je całkowicie i pokonać napotykające go łuny światła. Widząc ogromną wyrwę w ścianie przymrużył lekko oczy, widząc w tym szansę na wyjście. Spróbował się podnieść, co zakończyło się jedynie falą okropnego bólu i jeszcze większym oporem, przed wstaniem, naciskiem na to, by dalej tkwił wśród gruzów. Zresztą, leżało mu się tak wygodnie i miło... Gdyby po prostu zamknął oczy i zasnął, pozwolił ponieść się błogiemu uczuciu, które zatarłoby ból...
Nie. Nie mógł tego zrobić. Musiał najpierw sprawdzić, czy mu się udało. Czy cel został wypełniony. Podniósł lekko głowę, stękając cicho. Dopiero wtedy zauważył, że prawie całe jego ubranie pokrywa krew. Z przerażeniem poruszył krótkim kikutem rosnącym w miejscu, gdzie powinno być jego lewe ramię. Postrzępiony, czarny rękaw płaszcza leżał pusty, jakby spuszczono z niego powietrze. Nie wykrwawił się, bardzo dobrze. To pewnie dlatego, że rana była zasklepiona przez ogień. Wraz ze stratą ręki stracił także technikę Infernusa. Nawet nie chciał oglądać blizny.
Coś jeszcze piekło go w okolicach łydki. Spodziewał się, że to, co tam znajdzie, mu się nie spodoba. Tak też i było. Jego noga przebita na wylot była długim, ułamanym przypadkowo na wzór ostrza prętem wystającym spośród kamieni. Na szczęście po sprawdzeniu dało się zauważyć, że kości zostały nieuszkodzone. Wystarczy tylko... Loren syknął z bólu, z całej siły unosząc zranioną nogę przy pomocy jedynej ręki. Prędko wykonał dłonią w powietrzu potrzebny gest i przyłożył dłoń do rany po pręcie, czemu towarzyszyło emanowanie zielonej poświaty. W przeciągu kilkunastu sekund rana była częściowo zasklepiona. Ale i tak będzie potrzebować czasu, żeby się całkowicie zagoić.
Użycie tej techniki kosztowało go sporo wysiłku. Był jeszcze bardziej zmęczony, niż przedtem. Oczy same mu się zamykały, gdy wpatrywał się w świetlisty dysk przed sobą. Teraz jeszcze trudniej było mu się podnieść, pomimo uleczonej nogi. Ale musiał. Po chwili, chwiejnym krokiem wynurzał się spośród masy prętów i ogromnego nagromadzenia gruzu w kierunku świetlistego okręgu, będącego wyjściem, kuśtykając i chwilami brnąc niemalże na kolanach.
Na zewnątrz oślepił go ponownie blask dziennego światła. Gruzowisko za nim było tak duże, że prawie niemożliwym było, by Wieża Astronomiczna jeszcze stała pomimo takiej ogromnej wyrwy przy podstawie. A jednak wieża stała, tak jak to zwykło być od wieków, niczym samotny strażnik wybrzeża. Na półwyspie otoczonym klifami piętrzyła się białymi kondygnacjami kamieni ze sporym teleskopem na szczycie. Ciekawe, czy ktoś jeszcze tutaj przychodzi, tak jak wtedy, gdy opiekował się nim Marcus...
Poza tym, nie spodziewał się, że jego ciało może być tak dobrym pociskiem, by wybić dziurę w solidnych ścianach. Z głębokiego zamyślenia wyrwał go metaliczny połysk klingi, która utkwiła między kawałkami gruzu. Bez zastanowienia Loren pokuśtykał kilka metrów, by wyciągnąć Sakebu spośród zgliszczy. Ostrze katany zalśniło w słońcu, gdy uniósł je w górę. Chłopak od razu poczuł się pewniej, dzierżąc w swojej dłoni miecz, który nie raz uratował mu życie, lub zabrał je jego wrogom. Jego mundur był cały podarty i zakurzony, więc jedynie miecz dawał pozory dawnej wyniosłości. Z powodu czarnego zabarwienia spore plamy zakrzepłej krwi były prawie niewidoczne na materiale munduru. Pomimo to, czuł ciężar całego brudu i ran, które go pokrywały prawie, że od stóp do głów. Namacał dłonią szeroką bliznę, przechodzącą przez całą twarz, od czoła po podbródek, prawie, że pionową linią przecinając oko i kawałek ust. Na szczęście rana nie była głęboka, oraz nic nie uszkodziła, poza skórą. Będzie się musiał potem nią jakoś zająć.
Z pozycji słońca wyczytał, że jest koło południa. W sporym oddaleniu, u stóp klifu i wieży, widział wśród drzew dym z kominów jakiejś małej miejscowości, wnioskując po ilości ciemnych słupów sadzy. Gdy wyczuł stamtąd spore nagromadzenie mocy magicznej drgnął, zlękniony. Czy Konsorcjum dowiedziało się tak szybko, że przeżył? Ile więc leżał nieprzytomny? Dzień? Dwa? Tydzień? A co z innymi?
Przebłysk wspomnień ukazujących przebieg kilkudniowej bitwy, w której udział wzięło wielu przeróżnych Jikko był dla niego jak wstrząs. Seria obrazów pełnych krwi i smutku zawirowały w jego umyśle, sprawiając, że zakręciło mu się w głowie. Gdyby tylko Eklezjanie wiedzieli, że członkowie dawnego Konsorcjum, teraz nazywani Seishoku - zrodzeni ze zła, nie są buntownikami, lecz bohaterami, jedynymi słusznie walczącymi o prawdę, którzy próbują uratować cały Dystrykt przed Najwyższym Dowódcą, który przejął władzę w Królestwie Erathii. Po zamordowaniu króla nie został już nikt, kto mu się przeciwstawi. Chyba, że Mistrzyni Kalkstein przeżyła. Próbowali, lecz im się nie udało niczego osiągnąć. Skoro nikt go nie odnalazł, zapewne wszyscy z Seishoku są martwi, lub uwięzieni. Wszyscy jego dawni przyjaciele, przełożeni i podwładni. Wszyscy Ci, z którymi korzystał z życia i z którymi spędzić je planował. W myślach przemknął mu przez chwilę obraz pewnej, pięknej dziewczyny, prędko zastąpiony trupami, które widział. Wszyscy martwi. Wszyscy, którzy mogli coś zmienić, zginęli. A on przeżył. Chociaż, czy na długo? Co z ludźmi ze Wschodniej Marchii? Czy po klęsce Seishoku uciekli w niedostępne wzgórza i pustynie przed zbrojną ręką Konsorcjum, lub poszli na układ? Loren nie miał za dużo czasu na przemyślenia. Na morzu dostrzegł delikatny zarys czarnego żagla z żółtym środkiem. Niewątpliwie był to statek Konsorcjum. Zaciskając pięść zagryzł lekko wargę i pokuśtykał w stronę lasu z obnażonym mieczem.

Hieronim kroczył dumnym krokiem wspinając się po białych jak mleko, marmurowych schodach. Bogatym, wspaniałym korytarzem dotarł do ogromnych, mosiężnych wrót, przy których przystanął. Odkąd zaczął wspinać się po stopniach naliczył już kilkunastu strażników. Ciekawiło go tylko to, ilu Czarnych chowało się jeszcze w zasłoniętych kolorowymi parawanami okiennicach dookoła niego. Gdy z bocznego wejścia wyszedł wysoki jegomość o ciemnej karnacji i łagodnych niczym u dziecka rysach Hieronim nie oczekiwał, co powie mu dyplomata, jedynie podszedł do wrót, nie czekając na pomoc strażników stojących przy mechanizmach po drugiej stronie. Naparł masywnymi ramionami na skrzydła bramy i zapierając się nogami otworzył ją na tyle, by bez przeszkód wejść do środka. Mechanizmy z oporem się otworzyły, co zaniepokoiło Konsyliarza. Nie czuł się aż tak źle.
Gdy wchodził pochylony do sali zauważył, że zostawia za sobą krwawą smugę. Ze zdziwieniem zorientował się, że to była jego krew. Widocznie przeoczył jedną z ran. Po bokach, schowani w cieniu kolumn i licznych drzwi stali, gotowi do sprzątania słudzy i niewolnicy, czekając spięci na słowo Najwyższego Dowódcy. Hieronim podszedł bliżej tronu, niż obowiązywała etykieta i ukłonił się nisko.
- Wzywałeś mnie, mój panie - rzekł podnosząc wzrok zielonych oczu na siedzącego na tronie mężczyznę w ciemnej, żelaznej zbroi i wilczym futrem zamiast peleryny. Hieronim po raz pierwszy widział na głowie swojego nowego króla koronę. Nie była to jednak korona Erathii, tylko inna, wykonana ze złota, a nie jak prawdziwa, z runicznego kamienia Najstarszych.
- Tak, wzywałem - odparł sucho król, ciesząc się uległością Konsyliarza. Wpatrywał się w niego z wyższością, pozwalając, by zebrani w sali kupcy, właściciele ziemscy, lordowie, rycerze, kapłani i wszyscy inni, którzy znaczyli coś w Królestwie zobaczyli, że nawet Hieronim boi się króla. Co w rzeczywistości nie było prawdą. Król kontynuował - Podobno wracasz prosto z pola bitwy. Powiedz mi, jak przebiegało stłumienie rebelii? Czy wszyscy buntownicy nie żyją? Czy Seishoku zostało zniszczone?
Hieronim dostrzegł w oku Najwyższego Dowódca niebezpieczny refleks, który od razu zrozumiał jako ostrzeżenie, bądź nawet groźbę.
- Oczywiście. Mój królu - dodał po krótkiej chwili z wyraźnym akcentowaniem ostatniego słowa, rozkoszując się drgnięciem twarzy władcy, który powstrzymywał gniew - Nasze zwycięskie armie, dzięki Twoim ostatni reformom poniosły sztandary Erathii w samo serce wroga. Seishoku zostało zgładzone, a większość buntowników zabita, uwięziona, bądź wcielona do kompanii karnych. Niepokoje na granicach z Błękitnymi Wyspami i Wschodnią Marchią powinny się zakończyć - oboje uśmiechnęli się delikatnie i drwiąco do siebie, słysząc cichy pomruk entuzjazmu wśród tłumu.
- Wspaniale! Czyż nie słyszeliście? Kolejne zwycięstwo. Wspaniale, doprawdy. A teraz, zapraszam wszystkich na ucztę do sali bankietowej! - zawołał radośnie Najwyższy Dowódca, wstając ze swojego tronu, podczas gdy goście z radością opuścili salę tronową przez te same wrota, przez które wszedł Hieronim. Każdy omijał ścieżkę krwi, którą zostawił po sobie, bojąc się tej substancji niczym płomienia. Przeklęci tchórze, nigdy pewnie nie zaznali strachu przed śmiercią - przemknęło mu przez myśl.
- A teraz - powiedział do swojego podkomendnego, podchodząc bliżej niego i pozwalając mu się wyprostować. W międzyczasie słudzy zaczęli sprzątać - Opowiedz mi, mój drogi Hieronimie, co się wydarzyło.
- To nie była zwykła rebelia, mój panie - zaczął niepewnie - To była jedna z największych bitew, a jakich brałem udział. Nie docenialiśmy Seishoku i Mistrzyni Kalkstein...
- Chcesz mi powiedzieć, że przegraliśmy? - w głosie władcy dało się wyczuć wzbierający gniew.
- Nie, mój panie. Ale zwycięstwo też nie jest całkowite. Co prawda Wschodnia Marchia została pokonana, Błękitne Wyspy są znowu w naszym panowaniu, a większość z naszych wrogów została zabita bądź uwięziona, ale przypłaciliśmy to życiem wielu dobrych ludzi. Połowa Konsyliarzy została zabita, bądź nie można ich odnaleźć, co również interpretujemy śmiercią, bądź uwięzieniem. To była na prawdę ciężka bitwa.
- A kto ich niby uwięził?
- Mistrzyni Kalkstein pozyskała silnych sojuszników. Wśród jej szeregów widziałem między innymi Pułkownika Samsona, który został wysłany na misję pojmania jej jakiś czas temu...
- Banitę Samsona, który zdradził Erathię i przyłączył się do buntowników - przerwał mu z grymasem władca.
- Tak, banitę Samsona... Wielu podążyło za Kalkstein, nawet tych najbardziej zaufanych koronie. A jeszcze więcej pójdzie, gdy okaże się, że nadal żyje. Tak samo jak Moen, Samson, Marcus i Appolinia. Oni na pewno wrócą, a Marcus i Samson już jej pomagają.
- Dałeś uciec Kalkstein? Czy bałeś się stanąć z nią do walki? - zadrwił.
- Próbowałem, mój panie - mówiąc odsłonił złoto-srebrną pelerynę ze wspaniałej zbroi, ukazując głębokie wgniecenia w okolicach torsu. Dwa ze śladów były w kształcie pięści, wbijając się głębiej, a jeden, w kształcie otwartej dłoni, rozerwał blachę i ukazał poszarpane ciało. W prawej nodze, w okolicach kolana, dało się dojrzeć dziurę wielkości monety. Widać przez nią było podłogę po drugiej stronie nogi - Kalkstein, Marcus i Samson. Cała trójka po kolei stanęła ze mną do walki, ale uciekli mi wszyscy. Joanna chciała mi pomóc, lecz nie skończyło się to dla niej zbyt dobrze... Mój panie...
- Co? Moja. Moja Joanna jest zraniona? Co się z nią stało? Dokończ, teraz! - krzyknął z naciskiem, podchodząc do Hieronima tak, że ich twarze niemal się stykały. Konsyliarz odczuł dziwny zapach trącący siarką i mieszaninę czegoś jeszcze, czego nie potrafił zdefiniować, chociaż uznawał za znane.
- Kalkstein i Marcus wyrwali jej głowę, a potem spalili jej ciało zaklęciem Infernusa, mój panie - odrzekł ze stoickim spokojem.
- Wynoś się stąd! Ale już! Chcę dostać ich wszystkich! Wszystkich! Chłopca też! Natychmiast! Przyprowadź do mnie wszystkich! - ryczał z gniewu król, który sam koronę sobie przyprawił, podczas gdy Hieronim już schodził po schodach. W zasłoniętych okiennicach znowu gdzieniegdzie pojawiał się jakiś cień, by po chwili zniknąć. Podsłuchujący zabójcy i szpiedzy byli niemal wszędzie. Hieronim zrozumiał wtedy, że władza Najwyższego Dowódcy nie wyjdzie nikomu na dobre. Polityka nowego władcy niesamowicie mu się nie podobała. Przekładać próby włączenia Wschodniej Marchii i Błękitnych Wysp nad pokój z Królestwem Kruczowzgórza? A do tego Ci wszyscy Sazaranie, poukrywani w całym mieście i zapewne w całym kraju. Legiony skrytobójców na usługach korony. Hieronim założył hełm na głowę i ruszył sprężystym krokiem w stronę Zakonu Uzdrowicieli. Zabawne, że to właśnie tam, wiele lat temu, po jego pierwszej bitwie, został uratowany przez Kalkstein. Wyglądała jakby miała ponad dwadzieścia lat, a teraz, gdy minęło kolejnych czterdzieści, wygląda niemal tak samo. Była prawdziwym Aniołem Śmierci, straszliwszym od demona.

Dopiero teraz Loren wyczuł, że moc pochodząca z miasteczka gdzieś poniżej wzgórza, w głębi zarośniętego lasami kontynentu nie należy do Konsyliarzy, ani żadnego z Eklezjan. Obecność Konsorcjum na dotychczasową chwilę można by było wykluczyć. W ogóle nie pochodziła od człowieka. Zapewne było to jakieś od dawna opuszczone przez Najstarszych miejsce, o którym mieszkańcy nie mieli pojęcia, a które pozwoliłoby Lorenowi może chociaż trochę się zregenerować.
Wspomagając się mieczem, niczym laską pokuśtykał po zboczu w kierunku jeszcze niewidocznych zabudowań. Wszystko było takie ciche i spokojne - nigdzie się nie paliło, ludzie nie ginęli, a jego życie nie było zagrożone. Jaka to była ulga, słuchać świergotu ptaków po kilkudniowej bitwie pełnej krzyku rannych. Prawdopodobnie nikt z całego Dystryktu się o tym nie dowie. O największej bitwie tych czasów nawet nie będzie słuchu. Może ktoś usłyszy wzmiankę o zniszczeniu heretyków i buntowników, gnieżdżących się na Błękitnych Wyspach, albo nadadzą im tytuły buntowników. Pewnie teraz w stolicy wszyscy świętują, a Najwyższy Dowódca wraz z Hieronimem chwalą się, jak to było świetnie. Szkoda, że nikt nie opowie jak on, Loren, własnoręcznie uśmiercił jednego z Konsyliarzy. Przerażający to przeciwnicy. To chyba jedna z nich - Joanna, pozbawiła go ręki i sprawiła, że zniknął z pola walki. Jej uderzenie było niemal tak silne, jak te Pułkownik Kalkstein.
Jego zdaniem, była to największa bitwa Jikko ostatnich kilkunastu lat. Z dala od cywilizacji, bez niczyjej wiedzy, rozegrała się przegrana wojna o wolność. Loren jeszcze nigdy nie widział takiego nagromadzenia run, a jako Shinigami - pogromca demonów, widywał je dość często.
- Właśnie... Demony... - przyspieszył znacząco, przebierając szybciej nogami. Skoro wyczuł sporą dawkę mocy o tak mrocznym natężeniu znaczyło to, że gdzieś w okolicy tego miasteczka jest albo jakiś na prawdę silny demon, może nawet klasy B, albo kilka słabszych demonów niższej kasty. Wątpił w to, aby taki rodzaj magii wydzielał jakiś Jikko. A jeżeli okazał by się to jakiś Jikko, to na pewno nie przyjazny. Loren wyczuwał śmierć.
Wszystko zapowiadało się raczej na spokojną podróż. W lesie wokół niego towarzyszyła mu trochę niepokojąca cisza, której od czasu do czasu towarzyszył świergot jakiegoś ptaka. Po jakimś czasie ta cisza zaczęła go przerażać. Wszędzie cisza i pustka. Ani śladu zwierząt, a tym bardziej ludzi.
- Co do cholery? - zapytał samego siebie pod nosem, a hałas, jaki wywołał jego szept sprawił, że jego ciało aż zadrżało. Kilka kroków dalej, za jednym z zakrętów, idąc drogą dojrzał spore, samotne, lekko poskręcane niczym sznur drzewo, przypominające wierzbę. Drzewo wydawało się martwe i od dawna przegnite. Pokryte gdzieniegdzie ciemną, krwistą naroślą podobną do mchu, o gałęziach pozbawionych liści i gładkiej, jakby oślizgłej powierzchni. Lecz nie samo drzewo go najbardziej zaniepokoiło. Całą korę drzewa, od dolnych gałęzi, prawie, że po korzeni, zajmowały czerwone, odznaczające się na ciemnym tle drzewa runy. Były one równocześnie jakby doskonale dobrane, finezyjne i o dużej mocy, z drugiej strony przejawiając predyspozycje do... Właśnie, czego? Każda z pojedynczych run była wydłużona, niż normalne runy. Powykręcana i zapisana w dziwnie niepokojący i groźny sposób. Loren nie potrafił ich odczytać, ale teraz nie miał już wątpliwości - to z pewnością było zaklęcie demoniczne. I to poważnie demoniczne. Runy nie należały z pewnością do żadnego ze Starszych.
Przejechał po klindze swojego miecza palcem, kreśląc na poczekaniu gamę różnorakich run, przeznaczonych dla Shinigami. Większość z nich była najzwyklejszymi technikami obrony. Ostrze zalśniło błękitnym blaskiem, gdy chwycił miecz w dłoń i ruszył przed siebie.
Las robił się powoli coraz to ciemniejszy, a niepokój potęgował się z każdym krokiem, pomimo tego, że już dawno minął złowieszczą wierzbę. Szedł wolniej, czujnie rozglądając się za domniemanym zagrożeniem. Wyczuwał bliskość jakichś istnień.
Miał rację, jakieś kilka minut potem wyszedł z lasu prosto na łagodne zbocza, porośnięte zbożem, niczym lawina spływające w kierunku małego miasteczka. Jego palce przebiegły po klindze, gdy kuśtykając, ruszył do przodu. Z tamtego kierunku dobiegł przeciągły, na prawdę przeraźliwy krzyk. Było w nim tyle strachu i bólu, że aż ciarki przeszły mu po plecach. Tak krzyczał człowiek, który umierał w przeraźliwy sposób. Przed nim, od strony miasteczka, przedzierając się przez zbożowe pola, biegło koło tuzina ubranych w stroje wiejskie ludzi. Za nimi, ciągnął się pościg poskręcanych w katuszach, czarnych, jakby zabitych poprzez spalenie sylwetek. Nie czekał długo, nim któryś z nich dogonił uciekającego i wbił mu swoje ramię między łopatki, zgniatając serce w dłoni. Ranny, czy nie, zdrajca, czy nie. To wszystko nie ważne. I tak pozostawał Shinigami i musiał odesłać potępione dusze tam, gdzie ich miejsce. To był jego obowiązek - jego rola do odegrania.
Gdy wbiegł między kłosy, próbując ignorować ból minął pierwszych wieśniaków, zbliżając się do klina czarnych sług. Nie wiedzieli jeszcze, z kim mają do czynienia, dopóki Sakebu wraz ze świstem powietrza nie przeciął dwóch torsów jednym cięciem na odlew. Loren uchylił się błyskawicznie i odruchowo przed nadchodzącym atakiem, wyczuwając go na granicach swojego umysłu. Czarna noga przeleciała mu nad głową w niecelnym uderzeniu, z furkoczącym dźwiękiem poszarpanych tkanek. Klinga w jego dłoni obróciła się, gdy unikając nogi wysunął rękę, z pochylonej pozycji sprężystym ruchem dźgając na oślep przebił brodę stwora, przebijając głowę na wylot w miejscu jej czubka.
Stwory porzuciły swoją wcześniejszą zdobycz i otoczyły Jikko ciasnym okręgiem, jakby szykując się do otwartego, grupowego ataku i żerowania na jego ciele. Miotały się w dziwnym, chaotycznym tańcu pełnym głodu, którego nigdy nie zaspokoją. Nie było ich jednak tak wielu, jak się mógł spodziewać po wcześniejszym liczeniu. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to poczekać na ich ruch i eliminować ich jeden po drugim.
Po chwili w głowie chłopaka pojawił się ryzykowny pomysł, gdy kilku przeciwników zatańczyło wokół niego, chaotycznie rzucając się na niego z otwartymi rękoma, mającymi go pochwycić. Loren wskoczył w ich taniec, łapiąc rytm wściekłych ataków i równie wściekle bronił się mieczem w wirujących obrotach. Raz za razem silne uderzenia i cięcia sunęły niczym rysunkiem po ciałach. Sakebu zabłysnął delikatnie rozgrzaną łuną, gdy potężne cięcie, po którym coś strzeliło w plecach chłopaka strąciło głowę z barków ludożercy. Oślepiający blask i żar uderzył w twarz Shinigamiego, a jeszcze ciepłe, unoszące w powietrzu gorącą parę runy Ognia dopalały się na i tak już wcześniej zwęglonych ciałach. Złapał rzucony wcześniej w powietrze miecz i wytarł jego ostrze o swoją szatę. Rozejrzał się po dopalających się truchłach i zakaszlał potężnie, plując krwią. Otarł usta i ruszył do przodu, pełen determinacji.
Upadłszy na kolano czuł, jak opuszczają go siły. Oparł się na swoim mieczu, po czym potarł swój naszyjnik z symbolem Wszechwidzącego Oka z wątłym uśmiechem. Amulet, który nosił, zawsze go ochraniał, a będzie potrzebował całej siły i ochrony, jaką posiada, by sprostać demonom, które czekają na jego drodze, a które zapewne wiedziały już o jego istnieniu. Skoro były w stanie przyzwać potępionych ze świata martwych, muszą być całkiem silne. Nie mógł jednak się poddawać. Obowiązek nie pozwalał mu iść dalej obojętnie. Musiał się dźwignąć i wykonać swoją powinność. Wyjął z kieszeni jakiś mały pręt długości palca i nakreślił na nim runę aktywacyjną. Pręcik wskazał mu bezpośrednio środek wioski, po czym uniósł się i poleciał w tamtym kierunku ze świstem szybciej, niż byłby w stanie pobiec. Noga zabolała go po tym krótkim biegu podczas wcześniejszej walki. Dotknął łydki, przelewając na nią jeszcze trochę energii. Miał jej coraz mniej. W tym właśnie momencie zorientował się, że prawdopodobnie umrze tego dnia.
Obejrzał się za siebie, spoglądając w kierunku wbiegających w las chłopów. Miał dziwne przeczucie, że nie uda im się przetrwać drogi do miejsca, do którego zmierzają. Drzewo, które tam rosło, na pewno kryło w sobie jakąś potężną technikę. Oparł się jej albo dlatego, że zachował jeszcze jakieś cząstki swojej energii, albo zaklęcie w ogóle nie miało za zadanie obrać pokonanie przechodzących Jikko. Ale, ten język, który wyczytał. To na pewno było pismo runiczne. Dlaczego więc nie odczuł chociażby namiastki walki pomiędzy jego mocą, a demonem. Bał się tylko, że umrze na marne, gdyż wieśniacy i tak zginą.
Ucałował w rękojeść swój najwierniejszy amulet, oraz talizman - Sakebu, po czym uniósł go przed siebie, by niczym wahadło wskazał mu drogę za wysłanym prętem. Postąpił krok do przodu. I kolejny. Znowu. W końcu udało mu się złapać normalne tempo marszu, rozpychając się wśród zbóż zataczającym ruchem. Prawdopodobnie rośliny tutaj zostaną zapomniane, albo zniszczone, a i tak miał nikłe poczucie winy, że niszczy cudzą pracę, co było jego zdaniem najzwyczajniej nierozsądne i głupie, podczas gdy zaraz mógł zginąć.
Musiał się jednak skupić na czymś innym - na demonach. Zakasał lekko rękaw swojej szaty, po czym zaczął trzeć palcami dotykając bransoletki wykonanej z czystego srebra. Poczuł wydobywające się z niej, charakterystyczne, miłe ciepło. Technika Ślepego Alberta była gotowa do użycia. Teraz wystarczyło tylko... Usłyszał przeciągły, wściekły ryk, który wstrząsnął całym lasem i polami wokół wioski. Był jak ryk niedźwiedzia, widzącego złodzieja, który podkrada mu jedzenie. Dochodził z miejsca, gdzie wysłał pręt.
Pokuśtykał w tamtą stronę, cały czas słysząc ryki dochodzące ze środka zabudowań, pełne gniewu i wyrzutu. Po chwili dało się wyróżnić całą kaskadę powtarzających się non stop słów, które wypowiadane były jakby z echem, zwielokrotnione. Uśmiechnął się czując oddalające się zmęczenie - oto kolejna walka o świat ludzi, którą stoczy. Postanowił z ukrycia jakiegoś domu, do którego wślizgnął się przez okno, zbadać źródło hałasu, skradając się poprzez powywracane meble.
- Nieee! Wyciągnijcie to! Proszę! Aaah! Wy przeklęte gnoje! Wyciągnijcie to! - ryczał spory, około pięciometrowy, wydęty, biało-fioletowy demon z ogromnymi rogami i wytrzeszczonym, jednym, fioletowym okiem sugerującym ból nie do zniesienia. Z dziwnym spokojem Loren przyjął do uwagi to, że w drugim oku tkwił wbity głęboko pręt. Nie powinien tak działać, ale lepsze i to. Najwidoczniej zaklęcie nie zadziałało tak, jak powinno, chociaż zadziałało nawet ciekawiej. Wcześniejsze domniemania go nie zawiodły - była tam cała trójka. Oprócz wydętego, o ciele z białych mięśni i fioletowych ścięgien i o twarzy jak na demona przystało - przypominającą ludzką, teatralną maskę, były jeszcze dwa. Jeden był niesamowicie mały, jak na demona, może nawet jego wzrostu. Posiadał długi ogon i niesamowicie się prezentujące, wygięte do tyłu, kozie rogi. Cały opancerzony w białą, kościaną zbroję zakrywającą go całkowicie. Był też trzeci, który swoją budową nie przypominał demona, lecz raczej olbrzyma o ludzkiej sylwetce. Miał tak samo, jak ten wydęty, około pięć metrów wysokości. Nie miał jednak rogów. Zamiast nich miał wbite w głowę dwie włócznie, na które zostało nabitych parę osób, przebitych w okolicach klatek piersiowych. Opierał się niedbale o wyrwany z korzeniami pień drzewa ogołoconego z liści.
Kątem oka Loren dostrzegł jakiegoś wieśniaka, spoglądającego z okna swojego domostwa po drugiej stronie placu. Wiedział, że jest tu sporo ludzi i będzie musiał uważać, by ich nie skrzywdzić. I tak zapewne zniszczone zostanie conajmniej kilka budynków. Ze smutkiem zrozumiał, że demony zaatakowały podczas jakiegoś święta. Nie znał się na Błękitnych Wyspach, więc jedynie mógł zgadywać. Ciała wieśniaków poprzybijane były kościanymi kolcami do dachów i ścian. Sceneria nie wyglądała zbyt obiecująco - wozy z jedzeniem i różnymi towarami leżały powywalane, a pod nimi leżały krawe masy - zapewne Ci, którzy chcieli schować się pod pojazdami. Loren odwrócił się do okna z wyrazem niesmaku, przez które się wślizgnął i rzucił okiem w kierunku lasu. Może tam zagoni demony i rozprawi się z nimi wśród drzew, gdzie nie będą mogły być takie mobilne? Drgnął nagle i odwrócił prędko głowę, słysząc, że ryki demona ustały, co poważnie go zaniepokoiło. Było to więcej niż podejrzane.
Około kilka centymetrów od jego twarzy w powietrzu zastygła twarz najmniejszego demona. Kościane wąsy zrastały się w środku twarzy z elementem przypominającym hełm, odsłaniając jedynie dwie żółte tęczówki w miejscach oczodołów. Runa na jego piersi wskazywała na to, iż jego imię znaczyło Adramelech, co zdążył zauważyć Shinigami. Jego głowa przypominała trochę ośmiornicę, której macki na końcu zamieniały się w rogi, a cała jego głowa była jedną, wielką kością. Loren krzyknął, nie mogąc pohamować przerażenia i zaskoczenia.
- Mam Cię, nędzny śmiertelniku - wycharczał demon z głębokim i miłym tonem, po czym uderzył oburącz w jego klatkę piersiową. Shinigami wyleciał przez okno, wyrywając po drodze zasłony i przeturlał się w nich wśród zboża, a te zawinęły się wokół niego niczym całun. Zza jego pleców, gdzieś głębiej w lesie, wyczuł jeszcze większe nagromadzenie mocy, należącej najpewniej do kolejnego demona. Nie mógł więc tam uciekać, musiał iść w drugą stronę i najpierw zająć się tą trójką, by potem uciec przed zagrożeniem z lasu, gdyż wątpił, że sprosta aż takiemu wysiłkowi. Zanim jednak zdążył cokolwiek zrobić, Adramelech wylądował tuż przy nim i kopniakiem opancerzonej w kościany pancerz nogi skierował go kilkanaście metrów w kierunku równoległym do wioski i lasu, posyłając go z powrotem w wysokie zboże. Chłopak odczuł to potwornie, gdy jego uderzenie o ziemię aż wstrząsnęło ziemią wokół niego. Siła ciosu demona była tak silna, że podmuch wiatru wygiął ogromny kształt w formie wachlarza wśród zboża, łamiąc rośliny. Złamane żebro boleśnie wbiło się w ciało Lorena.

Zabij. Zabij ich wszystkich. Śmierć, śmierć, śmierć... Ooo zaaabij! Haha, niech zginą wszyscy. Gdzie jest teraz Twój bóg, paladynie? Teraz ja jestem Twoim bogiem. Ja, ja, JA! Śmierć, tylko śmierć. No, dalej, fanatyku, pomódl się do mnie krwią swoich ofiar. Zatańcz w cyklu życia. Nakarm mnie, proszę.
Obudziło go miarowe stukanie i podskakiwanie powozu po kamiennych płytach. Ostatnie co pamiętał, to chyba posiłek, jaki wrzucili mu jakiś czas temu do klatki, oraz to, jak bardzo był głodny i spragniony. Nie pamiętał, w jaki sposób ogłuszyli go tym razem. Wiedział jedynie, że z dnia na dzień robił się znowu coraz słabszy. Lata spędzone w więzieniach źle wpływały mu na cerę, a koszmary senne coraz częściej zakłócały mu jedyną szansę na odpoczynek. Czerwone oko z trudnością otworzyło się, a każdy dotyk światła, z ciepłej, miłej łuny zamieniał się w żar bijący niczym przystawione do twarzy słońce. Stęknął tak cicho, że sam ledwo to zauważył, otwierając załzawione oko szerzej, spoglądając na przesuwające się ciemne ściany, oświetlone jedynie pochodniami. Nogi i ręce miał skrępowane łańcuchami, zakutymi wokół kostek i nadgarstków co skwitował jedynie niechętnym grymasem. Westchnął cicho z akceptacją swojego losu, po czym rzucił spojrzeniem na strażnika. To chyba nie był ten, który oszołomił go przy próbie ucieczki w poprzednim więzieniu i potem wpakował do klatki. Czy to było ostatnim razem, czy jeszcze wcześniej? Nie, poprzednim razem go podpalono. To była znacząca różnica. Zmrużył ponownie oko i zwinął się szczelniej w kłębek. Gdzie mnie teraz wiozą - zapytał samego siebie w myślach.
Gdy odwrócił się twarzą do dołu, jego oko było maksymalnie rozszerzone, a Kalejdoskop na źrenicy przesuwał się wpisanymi w niego figurami. Wieźli go niewątpliwie do Portu - miejsca, które przerażało go w tej krainie chyba najbardziej. Mógł jechać gdziekolwiek, do najstraszliwszego lochu, ale w Porcie zostanie poddany torturom magicznym. Z daleka od prawego oka stolicy, w otoczeniu Wywiadu i Sazarańskich diabłów. Niech im ziemia mieczem w plecy będzie - rzucił z przekąsem w myślach. Będą próbowali dowiedzieć się czegokolwiek o Czarnej Magii za pomocą różnego rodzaju tortur. Patrząc na otoczenie wnioskował, że znajduje się teraz w połowie drogi w tym ogromnym mieście, pełnym więźniów i strażników.
Co prawda myślał, że zmiana wyglądu mu pomoże, ale i tak znaleźli go i pokonali w momencie jego słabości. Mógł się spodziewać, że kiedyś czy później odnajdą Irinę i wykorzystają przeciwko niemu. A teraz nawet nie wie, czy ona żyła. Wiele rzeczy się pozmieniało od ich ostatniego spotkania. Nie był już taki, jak wcześniej - głowę pokrywała burza długich, białych jak mleko włosów, a usta okalała pokaźna broda, sięgająca do klatki piersiowej. Spróbował oblizać usta, by nadać im wilgotoności. Suchość zarówno języka, jak i warg wydała mu się niesłychanie niemiła, gdyż przypominało to lizanie postrzępionej deski.
Zauważył, że pilnuje go tylko jeden strażnik, siedzący na miejscu woźnicy małego pojazdu. Ostentacyjnie na pasie dzwoniły mu klucze. Czyżby na prawdę tak nisko mnie ocenili - zapytał sam siebie. Sarrin z satysfakcją stwierdził, że jadą teraz prawie, że opustoszałymi uliczkami więziennego miasta. Gdzieniegdzie tylko przechodził się jakiś strażnik bądź zakonnik niosący pochodnię i patrolujący okolicę. Ciemność i pustka, niczym nieprzenikniona, ciemna kurtyna zasłaniała mu świat. Nawet, jeżeli zdejmie łańcuchy, nie uwolni go to w pełni. Runy, założone na niego, a których sam nie mógł zdjąć, uniemożliwiały mu użycie jakiejkolwiek magii. Nawet Kalejdoskop nie był w pełni sprawny, a co dopiero mówić o Czarnej Magii.
Sarrin zakaszlał krwią i zaczął trząść się niebezpiecznie, dusząc się i nie mogąc złapać tchu. Strażnik podskoczył, łapiąc za rękojeść krótkiego miecza i wyciągnął go, widząc poruszenie w klatce. Niewątpliwie jego ważny więzień, którego miał bezpiecznie odwieźć pod groźbą śmierci dusił się czymś, co być może zjadł jakiś czas temu. Chwyciwszy klucze otworzył celę i z uniesionym mieczem nachylił się nad miotającym się coraz bardziej mężczyzną by sprawdzić, co się stało.
Nogi Wielkiego Mistrza poderwały się do góry, gdy sprężystym, wahadłowym ruchem wygiął plecy, stając niemalże na głowie. Zanim strażnik zdążył zadać cios, bądź krzyknąć, stopy Sarrina znajdowały się już za karkiem ofiary. Skrętem bioder i szybkim ruchem całego ciała obalił na ziemię, po czym dźwignął się prędko i zakleszczył dłonie za karkiem mężczyzny, dusząc go łańcuchem. Po kilku chwilach z większym już trudem rozpinając sobie łańcuchy zdobytymi kluczami za pomocą zębów i dłoni nabrał podejrzeń. Gdy po przedłużającej się minucie udało mu się zrzucić wszystkie łańcuchy potarł obolałe ręce i nadgarstki. Z dziwną konsternacją wpatrywał się w noc, zdając sobie sprawę, że to dziwnie podejrzane, że pozostawiono mu jednego strażnika jako pilnującego go, a on dopiero teraz o tym pomyślał.
- No, kto by pomyślał. Wielki Mistrz Sarrin oszukany przez własnych uczniów - uśmiechnął się delikatnie, sięgając po krótki, jednoręczny miecz o szerokim, obosiecznym ostrzu. Ręka zabolała go od ciężaru, a oko przyjrzało się bacznie wychudłym rękom, pozbawionym siły. Kalejdoskop spoglądał przez ciemność nocy na spoglądające na niego twarze, wystające znad dachów. Pełne nienawiści oczy ludzi gotowych do działania, z zaciekawieniem spoglądających na jego najmniejszy ruch.
- Skoro sami tego chcecie - uśmiechnął się szeroko białymi jak śnieg zębiskami i wściekle wyjąc wyskoczył przez drzwi klatki, wskakując na ciągnącego powóz konia. Ten, pozbawiony jednym cięciem miecza trzymających go linek zakwiczał, po czym ruszył galopem przez ciasne uliczki, hałaśliwym rytmem wybijając na kamieniach piosenkę. Niczym cienie, podążali za nim po dachach, balkonach i ulicach. W głowie maga brzmiało raz za razem - Śmierć. Śmierć. Śmierć. Zabij ich!
- Tak. Już dawno temu Obalian nie wysłuchał moich modlitw. Moim jedynym bogiem jest Śmierć. Tylko jej służę i tylko jej dzisiaj złożę hołd - rzucił przez zęby, przytulony do końskiej grzywy, gdy nad wierzchowcem przemknęło kilka zróżnicowanych pocisków. Kalejdoskop zakręcił się dynamicznie, a czas jakby zwolnił na kilka chwil.
Jadąc przez ułamek sekundy przeanalizował to, co zobaczył moment wcześniej. Srebrne, "ościane" groty z Sazarańskich pocisków, żelazne bełty ze zwykłych, żołnierskich kusz i różnego rodzaju strzały oznaczone w większości runicznymi smugami zapalającymi, przez co wyglądały jak ogniste łzy, goniące jego wierzchowca. Oznaczało to, że udział w zasadzce biorą nie tylko Sazarańscy zabójcy i strażnicy, ale także nieznani mu najemnicy, wśród których niewątpliwie był przynajmniej jeden Jikko. Nie wiedział, czego się po nich spodziewać, ale skoro rzucili mu wyzwanie, on je podejmie. Nie użyje Czarnej Magii, nie da im poznać swoich sekretów, ale i tak ich wszystkich pozabija. Z jego ust wyrwał się głośny i złowrogi rechot szaleńca.
Kalejdoskop zakręcił się znowu, gdy na wprost niego coś zabłyszczało, a chwilę potem pojawiła się przed nim lecąca linią prostą włócznia. Sarrin wysunął rękę, by złapać ją w locie, ale zdążył jedynie się uchylić, a pocisk musnął jedynie jego dłoń - był na to zbyt słaby, co skomentował przekleństwem. Po chwili nadleciał drugi pocisk, który również zamierzał złapać. Gdy dostrzegł, że w jego stronę nie leci włócznia, lecz gruba, stalowa pika z balisty. Skierował konia w boczną uliczkę, podczas gdy pocisk minął bok zwierzęcia, które nerwowo chrapało ze strachu. Wśród ciemności raz za razem pojawiały się błyski nadlatujących strzał i bełtów, oraz ogniki tych podpalanych. Mag dostrzegł na jednym z dachów mężczyznę z białą, drewnianą maską bez wyrazu i jedynie z otworami na oczy, o symbolu czerwonego księżyca wymalowanym na czole. Zmrużył lekko oczy, zdezorientowany, gdy nieznajomy przeciwnik cisnął w niego językiem płomieni, który niczym węże pełznął ku niemu smagając powietrze.
Koń, przestraszony rzucił się w jeszcze mniejszą uliczkę, uciekając przed żywiołem i wpadając prosto na trzech tarczowników, którzy potężnym pchnięciem pik zatrzymali galopujące zwierzę zabijając je na miejscu i momentalnie zatrzymując uciekiniera. Sarrin, wyrzucony z siodła pomknął w powietrzu i uderzył o jedną z kamiennych ścian, gubiąc miecz. Wokół niego zebrała się masa rozkrzyczanych najemników i strażników, a kolejni nadpływali na dachy, balkony i do uliczek pełnych już i tak przeciwników. Mężczyzna wyprostował ręce i rozsunął je na boki, kiedy któryś z wrogów rzucił się na niego, a reszta poszła za jego przykładem. Szybkimi ruchami rąk zbijał drzewca włóczni i pik, odrzucając ciosy na boki, a miecze odbijał od strony płaza, śmiejąc się chaotycznie na próby zabicia go. Nie zamierzał używać magii. Wolał zginąć, niż zdradzić im jego sekrety.
- Wy chyba jesteście jacyś podstawieni! Kulawy ogr jest lepszym szermierzem od Was razem wziętych, czego nie mogę powiedzieć o Waszych matkach. Oh, one są świetne! Walczyłem z nimi dzielnie, niczym rozwścieczony ork! Caluteńką noc - po kilku takich obelgach i unikaniu zabicia został nagle boleśnie dźgnięty włócznią w nogę, która przebiła mu biodro, a potem uderzony toporem w okolice barku, gdy ktoś zwietrzył okazję do zabicia go. Zdążył wykonać skręt tułowia i wytrącić broń z ręki barbarzyńcy niewątpliwie pochodzącego z Błękitnych Wysp, wnioskując po niebieskich malunkach na twarzy. Zdecydowanym ruchem zdrowej ręki wbił mu palce w krtań, pozbawiając go życia i kawałka gardła.
Desperackim skokiem wpadł w jedne z drzwiczek jednego z budynków. Nie wiedział, po co zostało wybudowane to miasto, skoro jedynie połowa budynków była zamieszkana lub obsadzona więźniami, a większość pozostawała pusta. Być może było to coś na kształt jakiejś chorej areny dla gier wysoko urodzonych, gdzie obstawiało się, czy więzień przeżyje. Nie miał czasu się nad tym zastanawiać, gdy tymi samymi drzwiczkami zaczęli się wlewać przeciwnicy. Sarrin chwycił drewniany stół, po czym rzucił nim napinając całe ciało w kierunku wejścia, strącając z nóg obecnych w pomieszczeniu przeciwników i skutecznie blokując chwilowo wejście. Pochwycił krzesło i pognał wyżej, gdzie słysząc cichy szelest spodziewał się obecności zabójców, poukrywanych w mroku. Używając mebla jak tarana wskoczył w ciemność, umieszczając jednego z Sazaran poniekąd w drewnianym więzieniu, pomiędzy nogami krzesła. Wbijając go w ścianę połamał mu kości klatki piersiowej, przybijając truchło do muru. Usłyszał za sobą charakterystyczny gwizd, więc schylił głowę w uniku przed nadchodzącym ostrzem zakrzywionego miecza. Chcąc szukać ucieczki w oknie przeskoczył parapet i gdy chwytał się ściany runa w jego ciele nagle aktywowała się, a on, pozbawiony przytomności spadł z głuchym uderzeniem na bruk, otoczony zewsząd wrogami. Cały skrępowany srebrnymi łańcuchami zanurzył się w kolejnym koszmarze, który pochwycił go niczym swoje utracone dziecko.
Śmierć.

Wiedział, że nie może zostawać pasywny i poddawać się bólowi, pomimo tego, że uderzenie było silniejsze, niż się spodziewał i zapewne mogło być jeszcze silniejsze. Demon tylko się z nim bawił. Loren dopiero teraz uświadomił sobie, że ma do czynienia z demonem klasy B, jeżeli nie jakimś słabszym przedstawicielem klasy A, co nie wróżyło pozytywnego wyniku walki. Prędko zaparł się na mieczu i zatoczył nim wokół siebie okrąg, odganiając przeciwnika od jego kolejnego ataku, gdy ten zbliżył się niebezpiecznie, po czym kreśląc prędko w powietrzu końcem ostrza tajemny znak, uderzył świetlistą, żółtą wręcz teraz klingą w Adramelecha szerokim cięciem znad głowy. Ten, zasłoniwszy się nadgarstkiem zignorował zagrożenie, co przypłacił utratą prawego przedramienia. Ostrze Sakebu, zaklęte Techniką Boga Śmierci, przecięło z głośnym trzaskaniem kościstą powłokę, z której trysnęła czarna jak smoła, wodnista krew. Nikt nie powinien ignorować siły Shinigami, nawet rannego.
- Nie doceniłem Cię, człowieku... Przynajmniej zabijając Cię, nie będę miał wyrzutów sumienia, że zabijam kogoś bezbronnego. Chociaż, to także fajna zabawa - powiedział, a kikut jego ręki jakby wydłużył się, gdy kości z ramienia, oraz barków spłynęły do łokcia kościane korzenie, tworząc zamiast dłoni długie ostrze.
A więc to tak - pomyślał Loren, analizując postawę przeciwnika. Adramelech był demonem używającym do walki swoich kości, kształtując je dowolnie. Mogłoby być trudniej, gdyby nie fakt, że posiada Sakebu. Okręcił się na pięcie i wymierzył w jego kierunku pionowe cięcie. Adramelech schylił się przed uderzeniem miecza. Chyba nie miał kręgosłupa, gdyż wygiął się, niczym akrobata, głową dotykając pięt. Loren tylko na to czekał, aż będzie mógł dotknąć go gołą dłonią, uśmiechając się szeroko. Puściwszy miecz, wyrzucając go lekko w górę uderzył w splot słoneczny Adramelecha swoją srebrną bransoletą, której ładunek zaświergotał w powietrzu, niczym tysiąc ptaków krzyczących w swoim języku jednocześnie.
Chybił, gdy Adramelech nagle wykonał dziwny unik, jakby znikając sprzed jego oczu. Nie mógł stracić swojej obecnej pozycji w walce, gdy chwilowo zyskał przewagę. Chwycił za rękojeść szybującego obok w powietrzu miecza, po czym wykonał uderzenie stopą na ślepo, domyślając się, gdzie jest demon, poznając wcześniej styl jego walki. Nie napotkał żadnego oporu, zawisnąwszy na chwilę w próżni, po czym odleciał dobre kilkanaście metrów w powietrze, otrzymując potężne uderzenie jakimś pniem, który pojawił się znikąd.
- Cholera... - rzucił jedynie, gdy uderzył o ziemię, koziołkując. Już wcześniej miał problem z jednym demonem, a teraz pojawiły się dwa kolejne, które szarżowały na niego niczym wściekłe psy spuszczone z łańcucha. Były głupie i bezmyślne, ale o niebywałej sile fizycznej. Gdyby chociaż był tutaj Major Samson. On by im pokazał, pokonałby te demony ich własną siłą. One nawet nie miały imienia. Prawdopodobnie były demonami klasy D. Pomimo tego, był ranny, nie miał jednej ręki, a jego moc była w tej chwili niebywale niska, prawie, że na wyczerpaniu. Pocieszył i zaniepokoił go równocześnie fakt, że Adramelech gdzieś zniknął, jakby pochłonięty przez powietrze.
Chwycił za miecz i uskoczył w bok przed szarżą rogatego, wydętego jak nadmuchany balon demona z prętem w oku, przypominającego wściekłego byka i swoim ostrzem spróbował rozciąć nadchodzący na niego pień, który niczym ostrze pomknął w jego kierunku z drugiej strony. Maczuga, co prawda, rozpadła się w drzazgi, rozcięta na dwie podłóżne połowy, ale jego miecz również wyleciał gdzieś, siłą uderzenia wpadając między odległe drzewa.
Postawiony teraz w bardzo trudnej sytuacji skakał po polu, niczym opętany królik, unikając kolejnych uderzeń obu przeciwników, używając często ich kończyn jako trampoliny, skacząc na atakujących go ramionach. Był już o krok od śmierci, gdy uniknął staranowania przekoziołkowaniem po ziemi pomiędzy nogami olbrzyma. Czuł się taki bezbronny i nagi. Pozbawiony miecza musiał się zdać jedynie na zaklęcia, które nie chciały już działać. Wyczekał na odpowiedni moment, po czym zatrzymał się, czekając, na ruch wroga. Oba demony zaszarżowały prawie, że jednocześnie, bezmyślnie wpadając w prowizorycznie wymyśloną pułapkę. Na to właśnie czekał.
Wybił się w górę i przyjął na siebie uderzenie opancerzonej, rogatej głowy, które chyba uszkodziło mu kolejne żebro. Krzyknął krótko, gdy splunął dużą dawką krwi na kościsty łeb, czując, jakby narządy wyrwały mu się i koziołkowały po brzuchu. Zanim jednak odleciał do tyłu, pchnięty siłą uderzenia, uderzył nadgarstkiem wyposażonym w srebrną bransoletę w sam środek czoła demona. Złoty, oślepiający blask przeszył głowę wydętego rogacza, po czym wyładowaniami przeszył całe jego ciało, przechodząc także na jego partnera w tej walce, gdyż stykali się podczas szarży idealnie co do jego zamiarów. Bransoleta rozgrzana do czerwoności zostawiła na ręce chłopaka bolesne, wypalone piętno, po czym zabarwiła się na kolor czarny i popękała z powodu braku energii magicznej żywiciela.
Oba demony zaryczały z bólu, gdy błyskawice raziły ich ciało wysoką temperaturą i elektrycznością. Z obrzydzeniem Loren spoglądał, jak ciało tego wydętego gotowało się od środka, bąblami wydymając skórę od środka. Niestety, ten, którego ciało było zaopatrzone w pancerz z kościanych płyt, prawie już dochodził do siebie, trzęsąc z roztargnieniem głową.
Nie tracąc czasu wyrysował palcem na ziemi prostą technikę, rysując okrąg runiczny pełen run wymagających prawie całej jego siły i wyciągnął spod powierzchni ziemi spory, ogromny wręcz, nawet jak dla rosłego człowieka młot z kolcem do rozbijania zbroi, a wmiejscu, skąd została wyciągnięta kamienna broń utworzył się zdolny go pomieścić dół poszarpanego gruntu. Jego ręka od dłoni po łokieć poszarzała, a część twarzy przy poliku i podbródku dosłownie zarosła kawałkami skalnych odłamków.
Skoczył ku obezwładniętemu rogaczowi, wbiegając po jego ramieniu, wydętym teraz od bulgotania i dotykając po drodze małym palcem ręki w której trzymał młot pręta w jego oku skoczył ku temu, który posiadał pancerz, a który teraz szykował się do pomocy swojemu towarzyszowi. Zanim tamten zdążył zareagować, Shinigami siedział mu już na głowie, zsuwając się na kark i oplatając masywną szyję nogami i uderzając z całych sił młotem po czaszce demona niczym próbując rozbić skorupkę jajka. Raz za razem kości pękały i odłamki odpadały z naturalnego hełmu. W tym samym czasie, pręt w głowie rogacza zabłysnął jasno i dosłownie wybuchnął, powodując na prawdę niezłe i malownicze zniszczenia. Oczywiście, wybuch uszkodził mózg, tym samym pozbawiając demona możliwości myślenia i funkcjonowania, a co wcześniej Loren zaobserwował poprzez miejsce, w które wbił się pręt. Zostawało jeszcze jego serce, które musiał skruszyć. Teraz jednak zajmował się czym innym - obijał łeb swojego drugiego przeciwnika, który próbował go bezowocnie zrzucić, miotając się na wszystkie strony, daremnie machając rękoma zatrzymywanymi przez kościane naramienniki na barkach. Gdy w czaszce powstała wyrwa, pod którą przy mózgu zobaczył bijące serce, uśmiechnął się, pełny gniewu i uderzył z całej swojej siły w miękką masę, rozgniatając wnętrze głowy kamiennym kolcem.
Zanim martwe truchło zdążyło się przewrócić, Jikko już zeskoczył z jego grzbietu, robiąc w powietrzu pełne, akrobatyczne salto do tyłu. Gdy wylądował z cichym stęknięciem, opuścił powoli ręce i niezgrabnie pokuśtykał do głowy rogacza, gdy nogi przestawały mu funkcjonować i wybił mu kawałek rogu i z powrotem pokuśtykał w kierunku jego klatki piersiowej. Młot zaczynał się sypać, pękając w wielu miejscach. Piasek rozsypywał się po rękach Lorena, gdy ten upadł na ciepłą klatkę piersiową. Ustawiając róg w korzystnej dla siebie pozycji niczym kołek uderzył z góry całą siłą, jaką posiadał, wbijając go po sam koniec w ciało za pomocą młota, który rozkruszył się podczas uderzenia, zasypując piaskiem oczy maga.
W przeciągu kilku chwil oba demony zaczęły zamieniać się w odlatujący na wietrze, ognisty popiół, spalając się niewidzialnymi płomieniami. Ale gdzie był ostatni, Adramelech, który tak go sponiewierał? Na pewno nie uciekł na długo, o ile w ogóle uciekł. Dlaczego więc nie zabił go, póki miał okazję? Może chciał się zabawić? Jak na wezwanie, przed ledwo zipiącym, leżącym bezradnie Shinigami pojawił się demon, na ciele którego wyrastało pełno nowych, kościstych wypustek, które uzupełniały stracone ramię. Na jego pancerzu widać było czarne smugi, których wcześniej nie zauważył. Powolnym i mechanicznym ruchem Adramelech sięgnął za plecy i z lekkim drgnięciem bólu wyciągnął z pleców coś, co wyglądało na kręgosłup, pełny zaostrzonych dysków. Trzasnął tym kilkakrotnie w powietrzu, niczym biczem, po czym uderzył z trzaśnięciem w Lorena, który próbował nieudolnie wstać. Uderzenie to, raniąc dotkliwie, zwaliło go z nóg na pustą przestrzeń, gdzie kilka chwil temu było ciało jednego z przeciwników. I tak też swoje życie miał zakończyć Shinigami. W końcu natrafił na demona, którego nie był w stanie pokonać. Nie wiedział, czy zdrowy i w pełni sił miałby z nim jakieś szanse. To zdarza się każdemu prędzej czy później.
Ułożył się wygodnie na plecach, wykonał nad sobą kilka pozbawionych energii magicznej znaków ochronnych oraz zabobonnych, w praktyce nie działających technik obiecujących mu opiekę w razie jego śmierci. Nie mógł pozwolić na to, by stał się potem demonem poprzez swoje niedbalstwo. A Adramelech pewnie byłby w stanie o to zadbać, czyniąc z niego zapewne jednego ze swoich sługusów. Skamieniała już ręka wysunęła się w górę, w celu uderzenia demona w twarz. Ten z dziecinną łatwością złapał za kamienny oręż i ścisnął ciało w miejscu jego trzymania, powodując krzyk bólu. Podniósłszy chłopaka za ramię rzucił nim symbolicznie o ziemię w tym samym momencie, gdy pozbawiony już witalności Loren zamknął oczy, pogrążając się w błogim śnie pełnym wytchnienia, wtulając głowę pomiędzy źdźbła złotego zboża. Przyjął ból raczej ze spokojem. W końcu spełnił swoją powinność i obowiązek. Nie zastanawiał się, czego mógł dokonać gdyby przeżył, lub czy ktoś będzie w ogóle po nim płakał. Wszyscy jego bliscy pewnie zginęli bądź myślą, że on zginął. Teraz pewnie ich spotka. To dawało mu jakąkolwiek ulgę i szansę na przeżycie.
- Umrę, śmiejąc się - pomyślał szczerząc do stojącego nad nim demona zęby i zasnął, kaszląc krwią i posyłając zabójcy ostatnie, wesołe spojrzenie.
_________________
Wypowiedzi Altarisa.
Wypowiedzi Andariela.


 
 
 
REKLAMA 
Chrzest w ogniu


Dane w grze
Rasa: Elf
Miano: Altaris / Jednooki
Pełna KP

 
Osiągnięcia, przewinienia: *Stara Gwardia*
Dołączył: 25 Sty 2009
Posty: 1058
Ostrzeżeń:
 1/3/6
Wysłany: 2014-01-19, 14:19   

_________________

 
 
 
Altaris 
Chrzest w ogniu



Dane w grze
Rasa: Elf
Miano: Altaris / Jednooki
Pełna KP

 
Osiągnięcia, przewinienia: *Stara Gwardia*
Wiek: 28
Dołączył: 25 Sty 2009
Posty: 1058
Ostrzeżeń:
 1/3/6
Wysłany: 2014-01-19, 14:19   

Podskakujące w tańcu piersi mamiły go, zapraszając, chociaż nie mógł się do nich zbliżyć. Cudowny taniec powodował, że aż cały się pocił. Czuł, jak na jego brzuchu pot leje się, niczym woda. Wilgoć i nieprzyjemne uczucie mokrego ubrania spowodowały, że obudził się, z cichym ględzeniem na temat świata i sytuacji ekonomiczno społecznych w kraju. Niestety, nie nazwał tego sytuacją ekonomiczno-społeczną, a jedynie "kurewską biurokracją". Jego nagłe obudzenie wystraszyło sikającego na niego chłopca w lnianej, zabrudzonej koszuli, przez co uciekł, roześmiany i poniekąd zakłopotany. Koledzy dopingowali mu w ucieczce, po czym przystanęli w bezpiecznej odległości, nabijając się z żebraka.
Ten tylko gderając otworzył oczy i powąchał swoją mokrą koszule. Z tego, co wywnioskował, nic się w jego zapachu nie zmieniło. No, może czuł się trochę bardziej orzeźwiony, niż wczoraj. Gdy zrozumiał, że na niego nasikano bezowocnie spróbował wstać, ślizgając się po błocie i próbując wspiąć się po stojącej na kamieniu butelce, która pękła pod jego naporem i boleśnie wbiła mu się w rękę, rozcinając przedramię, co nie przysporzyło mu za dużego bólu. Dzieci jedynie zaśmiały się głośno i obrzuciły go kulkami z błota, kilkakrotnie trafiając w głowę. Broda i długie włosy mężczyzny posklejały się jeszcze bardziej, co skwitował niechętnym charczeniem, podobnym do tego, które wydają orkowie, gdy się cieszą.
- O nie, to ork! Zmiennokształtny! Zabić orka! Naprzód! Do broni, za Królestwo Erathii! - zaczęły krzyczeć podekscytowane dzieci, zwracając uwagę kobiety idącej z mokrym praniem i rozmawiających ze sobą poprzez okna domów na przeciwko siebie. Moen spojrzał na nie zdziwiony i z grymasem zaczął przeklinać dzień, w którym postanowił, że zamieszka w tej jakże malowniczej okolicy pełnej przestępstw i gówna.
Dzierżąc drewniane miecze i zwykłe badyle chamra obsiadła pijanego mężczyznę, okładając go po całym ciele wściekłymi uderzeniami. Rechot bitego był co prawda nie na miejscu, ale to było jedyne, na co mógł się zdobyć, nie mogąc wstać.
- Jak śmiecie! - dobiegło z tej samej strony małej uliczki, z której wybiegły dzieci. Małe zbiry spojrzały się w tamtym kierunku, widząc starszego o kilka lat chłopaka z długim badylem w ręku.
- Na co czekacie! Na niego! - krzyknął najstarszy z bandy i wszyscy rzucili się tym razem w kierunku chłopaka o skórzanym ubraniu i butach, które były wśród dzieci rzadkością w tej okolicy. Kij zaśpiewał w powietrzu i uderzył przywódcę tej eskapady prosto w zęby, wybijając kilka mleczaków. Ten padł jak rażony piorunem i zaniósł się płaczem. Chłopak triumfująco zaczął okładać resztę towarzystwa, chociaż sam oberwał kilka razy i zaczął się wycofywać. Zdecydowanym ruchem chwycił kij w obie ręce po bokach i trzymając go przed sobą niczym poziomy taran skoczył w grupkę, pchając ją zawzięcie poprzez śliskie błoto, aż wszyscy upadli, wraz z ich przeciwnikiem prosto w niemiłe i śmierdzące coś koloru zgniłej pietruszki, ułożonego w stos.
Moen zaśmiał się i złapał za brzuch, po czym beknął cicho i zataczając kręgi głową oparł się z powrotem o drewnianą belkę podtrzymującą balkon i zasnął. Po krótkiej chwili został uderzony w twarz otwartą ręką i pociągnięty do góry. Chłopak, który stanął w jego obronie ruszył, trzymając go za rękę w kierunku labiryntu małych uliczek, jakich pełno było w tej dzielnicy. Odwracając się mężczyzna dojrzał goniących ich dwóch wysokich zbirów z drewnianymi pałkami i nożami w rękach. Nie było mu już do śmiechu.
- Co do kurwy? - zapytał jedynie przerywanymi sylabami, próbując złapać oddech.
- Wybijanie zębów dzieciakowi jednemu z tych gości nie było dobrym pomysłem! - rzucił jedynie uśmiechnięty chłopak.
- Ja nie spałem? - dodał zdziwiony Moen, z miną pełną konsternacji wspinając się skocznymi ruchami po skrzyniach w stronę drogi do doków.
- Ta, spałeś! Zasnąłeś na kilka chwil i zacząłeś dziwnie pachnieć. Wszystko w porządku z Twoimi funkcjami fizjologicznymi? - chłopak wydawał się na prawdę zaniepokojony i poniekąd obrzydzony, co mężczyzna doskonale rozumiał.
- Nowe perfumy - rzucił z przekąsem spadając ze skrzyń, gdy pałka wspinającego się za nim trafiła go w plecy, nadając mu prędkości i pozwalając chwilowo na ucieczkę. Oprawca podczas uderzenia musiał ześlizgnąć się z jakiejś skrzyni, ponieważ usłyszeli za sobą głośny łomot. Mogli bez problemu ruszyć prędko w kierunku widocznych w oddali mostów z łódkami.
Zarówno nieznajomy chłopak jak i Moen szybkimi susami wskoczyli do jednej z uliczek, która okazała się ślepym zaułkiem, odgrodzonym zbyt wysokim, by się na nie wspiąć ogrodzeniem. Pod ścianami leżało kilka otwartych beczek, pełnych jabłek i ryb, a tylko jedna była pusta.
- Cholera, tego tu nie było! - kopnął w drewnianą ścianę anonimowy bohater, zdenerwowany faktem, że nie zdążą uciec zbirom.
- No, nie powinno się zadzierać z dziećmi magów z biednych dzielnic - rzekł z prawdziwym zamyśleniem i podejrzliwością w głowie, po czym wskazał na pustą beczkę - Wskakuj.
- Ale, co z Tobą, przecież oni... - protestował.
- Wskakuj albo zabiję Twoich bliskich - rzucił chłodno znakomicie pachnący dżentelmen i lekko się zataczając ruszył w kierunku wejścia do zaułka, w którym pojawiło się dwóch wyglądających na niezbyt pojętnych na wiedzę rycerzy niskiego pochodzenia. Moen z uśmiechem miłego staruszka spoglądał na dwie drewniane pałki i dwa szerokie sztylety, które dzierżyli. Ubrani w skórzane kubraki i wysokie, żołnierskie spodnie. Jeden całkowicie łysy - pozbawiony nawet brwi, a drugi pokryty włosami niczym miotła. Prawie, że wszędzie - na głowie, brodzie, szyi, rękach, wystający spod skórzanego ubrania i nogach, nie zakrytych do końca zbyt krótkimi spodniami.
- No patrz, szczeniak zostawił naszego biednego przyjaciela samego! - zadrwił ten łysy.
- No popatrz Leo, jaka niespodzianka. Co my teraz zrobimy, hm?
- A, sam nie wiem, Ben. Może by tak go zabić?
- Oh, zabić? Co za ulga! Myślałem, że serio będziecie się chcieli ze mną przyjaźnić i będę musiał wyglądać tak jak wy. Z całym szacunkiem, panowie, ale wolę być znowu oszczany - odpowiedział z teatralną powagą brodacz i cofnął się kilka kroków w stronę drewnianego ogrodzenia.
- Coś Ty powiedział, Ty zawszona kupo gówna? - krzyknął ten włochaty, nazywający się bodajże imieniem Ben, na co Moen odrzucił mu niemal natychmiast.
- Zawszona? Cóż, z naszej dwójki to Tobie po głowie skaczą jakieś śmieszne stworzonka. Chyba, że łajno w Twojej głowie którego używasz do myślenia jest już tak zaawansowaną cywilizacją, że wysyła zwiadowców - z beczki dobiegł cichy chichot jako odpowiedź na żart.
- Osz Ty! Ben, zabij go, a ja wyciągnę bachora! - rzucił gładki Leo.
Moen szybkim skokiem do przodu złapał za uniesioną do ciosu rękę Bena, który chciał już zdzielić nią przeciwnika po głowie. Wykręcił boleśnie nadgarstek kudłatego w taki sposób, że ten odwrócił się do niego plecami. Próbując dźgać sztyletem pozwolił jedynie, by broń wpadła w ręce osikanego wojownika, który wytrącił narzędzie z ręki dawnego posiadacza i poderżnął nią gardło napastnika. Szybkim skrętem tułowia Moen minął wycelowany w niego sztych, pozwalając, by uzbrojone w sztylet ramię minęło go nad barkiem, po czym znajdując się pod ramieniem łysego jegomościa przesunął ostrzem po skórze jego pachy długim cięciem, po czym opuścił rękę i wbił żelazny szpikulec w biodro padającego już na kolano żołdaka.
- Sory chłopaki, ale dzisiaj idę z chłopakami popić trochę prawdziwego piwa, a obiecałem, że przyjdę. Może innym razem mnie zabijecie, co? - uśmiechnął się Moen i podniósłszy niczym topór katowski swoją pięść do góry uderzył nią prosto w głowę jego dawnego oprawcy imieniem Leo. Gdy ten zasłonił się drewnianą pałką, przystawiając ją do głowy, Moen uderzył po raz kolejny, za każdym razem uderzając nią o głowę mężczyzny, aż przedmiot pękł. Parę uderzeń potem pękła również i czaszka.
- To było świetne dziadek! - krzyknął wyskakując z beczki chłopak, któremu dopiero teraz miał szansę się dokładnie przyjrzeć. Wysoki, zapewne jak na swój wiek. Miał paręnaście lat, proste, słomiane, sięgające uszu włosy i błękitne oczy. Takie same, jak Moena, chociaż te zasłonięte były częściowo ułożonymi w artystyczny nieład włosami grzywki. Moen zaśmiał się pokazując białe zęby i zaczął dziwnie charczeć, po czym zwymiotował na ciało jednego z dawnych wrogów.
- Eea... Dzięki za zabawę chłopaki, tutaj macie napiwek i... bgeeh... Reszty nie trzeba! - rzucił przez ramię i schował jeden sztylet pod swoje łachmany, drugi wyciągając ku chłopcu. Ten przecząco kręcił głową z wymijającym uśmiechem, wyciągając zza pleców długi, zakrzywiony sztylet całkiem niezłej roboty.
- Czemu nie mówiłeś, że masz sztylet? - zapytał zdziwiony Moen, chowając również i drugi zdobyczny oręż gdzieś do swoich skrytek.
- Bo nie pytałeś? - odpowiedział jakby to było oczywiste.
- No dobra, dobra. Fajnie było, ale ja muszę spadać. Ktoś coś mówił o jakimś piwie chyba jakoś ostatnio - zaczął bełkotać Moen, zamierzając już odejść. Odwrócił się w spowolnionych ruchach, obracając się na pięcie jakby zaraz miał zemdleć, zmęczony tym jakże wymagającym wysiłkiem. Chłopak powstrzymał go przed odejściem ze zdeterminowaną miną, ciągnąc go za rękaw. Jego brwi wykrzywiły się w grymas gniewu, a twarz ściągnęła niebezpiecznie, gdy wbił spojrzenie w Moena.
- Nie tak prędko, stary człowieku! Jesteś mi coś winien, w końcu uratowałem Cię przed tamtą zgrają, pamiętasz?
- Co? A ja potem Cię uratowałem przed zasztyletowaniem, młody człowieku bez krzty szacunku i niedługo z moją stopą w dupie - odpowiedział gniewnie Moen, nie odchodząc jednak od rozmówcy.
- No tak, przecież, gdyby nie Ty i pomoc Tobie, nikt by mnie nie gonił, a ja zająłbym się swoimi sprawami - gdy Moen nie odpowiadał, chłopak uśmiechnął się szeroko i wskazał na siebie palcem, dumnie prężąc się niczym na paradzie - Jestem Jaskółka, pan i władca nad Kukułkami! Najlepszym gangiem w tej części doków, a Ty jesteś?
- Moen, książe i władca krainy Zajmijsięswoimisprawami - uśmiechnął się krzywo starzec, gdy chłopak uścisnął mu bez śladu obrzydzenia i uprzedzeń dłoń, ciesząc się z nowej znajomości.
- Słuchaj, gdzie nauczyłeś się tak walczyć! Tu, ten, ręka, sztylet, obrót, o ja Cię! No, gdzie? - jąkał się podekscytowany Jaskółka.
- No, ja byłem kiedyś tym, żołnierzem całym. Nawet całkiem dobrym - wyjaśnił prędko Moen, po czym zmarszczył lekko czoło. Nie lubił wspominać czasów, gdy chodził w czystym mundurze, ludzie mu salutowali i czuli przed nim respekt. Sprawiało to, że jego położenie przyprawiało go o depresje. W takich chwilach spieszno mu było do jego życiowego ratunku. Puenty w dowcipie, jakim było jego życie - alkoholu.
- Naucz mnie walczyć!
- Nie.
- Naucz mnie walczyć!
- Nie.
Sytuacja powtarzała się kilkakrotnie podczas rozmowy, więc Moen postanowił się najzwyczajniej zgodzić na prośbę Jaskółki. W końcu, co mu było szkoda? W końcu, obiecano mu miejsce do spania, coś do zjedzenia i wodę do umycia się. Chociaż Moen próbował udawać, że go to nie wzrusza, poniekąd ucieszył się, z dystansem wyjaśniając Jaskółce, że nie są kumplami, a on tylko nauczy go walczyć na tyle, by nie bać się spacerować boso po plaży w tej okolicy w porach nocnych.
Gdy w końcu dotarli do miejsca, Moen spodziewał się prawdopodobnie jakiegoś obskurnego baraku, bądź nawet czegoś na wzór budy. Nie miał w ciągu ostatnich paru miesięcy niczego lepszego poza nocowaniem w opuszczonej szopie. Co prawda w używanej jest cieplej i wygodniej, ale nad ranem trzeba szybko uciekać, zanim gospodarz wpadnie na pomysł zajrzenia co u jego zwierzątek. Tym razem mylił się. Gdy wkroczyli przez jeden z zaułków do tajnego przejścia pomiędzy górami desek i drewna, pozdrawiając pracownika tego miejskiego tartaku, Moen uśmiechnął się delikatnie, rozglądając. Znajdywali się na całkiem przestronnym placu, otoczonym z trzech strony kamienną, zniszczoną kamienicą z dużymi ubytkami w dachu i ścianach. Pierwsze piętro, pełne balkonów podpierane było kolumnami, a parter odgrodzono od placu kamiennymi barierkami. Na samym środku zaś wyrastało przebijając się przez kamienne płyty rozłożyste, masywne drzewo o białych liściach.
- Mieszkasz tu? - zapytał zdziwiony. Okolica wyglądała na opuszczoną, a ten zniszczony dom prawdopodobnie już dawno przeżył swój złoty wiek.
- Mieszkamy. Ja i Kukułki. Poczekaj. Heeejaaa! - zwinął dłonie w tubę i zakrzyknął w kierunku ruin, przy akompaniamencie lekkiego echa.
- Hooohooo! - rozległo się z kilku miejsc zawołaniem.
Spomiędzy kamiennych gruzów i z okien zaczęły spoglądać z zaciekawieniem dziecięce głowy. Moen naliczył kilkanaście osób w wieku wcześnie dziecięcym i nastoletnim. To więc to są Kukułki - pomyślał rozglądając się po zaciekawionych spojrzeniach i niepewnych uśmiechach.
- Wszystko w porządku Jaskółka? - rzucił w ich kierunku postawny, krępy chłopak sięgający wzrostu dorosłego mężczyzny. Siedząc na parapecie na piętrze spoglądał groźnie, trzymając ostentacyjnie w dłoni duży młot kowalski. Obok niego stanęły dwie dziewczyny - jedna o włosach rudych jak wiewiórka, a druga o włosach słomianych, takich samych, jak te Jaskółki. Prawdopodobnie była to jego siostra, z zawziętą minką spoglądając na nich gniewnie.
- Tak, tak, to nasz nowy przyjaciel, Moen. Uratował mnie dzisiaj przed zbirami Cartera - puścił oko do swojego nowego towarzysza.
- No, tak, ja jestem Moen... Tak - zająknął się lekko zdezorientowany.
- Witaj, Moenie! - zakrzyknęła dziewczyna o rudych włosach, prostując się w oknie. Była niebywale wysoka, a także gibka, jak się okazało, gdy wyskoczyła z okna i wylądowała z gracją przed parką - Jestem Czajka.
- Jestem Puchacz! - zakrzyknął ten krępy.
- Jestem Struś!
- Jestem Wróbel!
- Jestem Gil! - rzucił ucieszony chłopiec w żelaznym hełmie na głowie, który prawdopodobnie służył za garnek, patrząc na makaron wystający znad grzywki chłopca.
Wszyscy zaczęli krzyczeć do niego, nawołując swoje imiona. Moen nie znał nawet znaczenia wszystkich nazw. Nie miał pojęcia, że w Erathii może być tyle gatunków ptaków. Uśmiechnął się jednak szczerze i z zakłopotaniem spojrzał na szczęrzącego zęby Jaskółkę. Czajka chwyciła go pewnie za dłoń i pociągnęła w swoją stronę, składając mu na ustach długi pocałunek, nie kłopocząc się wzrokiem innych, chociaż większość gapiów zbiła się w bandy, rozmawiając ze sobą zaciekle.
- Przepraszam, nie udało mi się dzisiaj zdobyć niczego do jedzenia - rzucił szeptem do Czajki Jaskółka, chociaż ta niemal od razu mu przerwała.
- Nie obchodzi mnie jedzenie! Spróbuj jeszcze raz narazić się Carterowi! Gdyby coś Ci się stało, to co wtedy, co? Jeszcze raz, a sama skopę Ci tyłek! - szeptała z gniewem przez zęby, a Jaskółka jedynie się śmiał.
- Mów mi dobrze... Moenie? Idąc głównymi schodami wejdziesz na pierwsze piętro, a w zachodnim skrzydle znajdziesz drabinę na strych. Gdybyś czegoś potrzebował, pytaj moją siostrę, ona Ci pomoże! - jego słowa urwały się, gdy podczas swojego monologu został zaciągnięty do jakiegoś pomieszczenia na parterze.
- Ale, gdzie jest zachodnie skrzydło... - pomyślał na głos, spoglądając na kamienicę w kształcie litery "U".
- To ta część z dziurą zamiast wewnętrznej ściany - usłyszał za sobą dziewczęcy głos. Gdy się odwrócił, zobaczył domniemaną siostrę Jaskółki. Nie pamiętał, czy mu się w ogóle przedstawiała. Nie była tak wysoka, jak jej brat, ale miała równie słomiane włosy i równie błękitne oczy. Włosy jednak miała zadbane, zaczesane w szeroki warkocz za plecami. Pijacki umysł Moena zanotował, że każdy z tutaj zebranych ma w elemencie swojego ubioru przynajmniej jedno pióro - dopiero teraz przypomniał sobie, że zarówno Jaskółka i Czajka mieli po trzy pióra. Dziewczyna przed nim miała jedynie dwa, tak samo jak Puchacz, który cały czas spoglądał na niego z okna.
- Chodź za mną - rzuciła mu z namiastką uśmiechu dziewczyna i zaprowadziła w kierunku schodów.
Dzieci, które były dosłownie wszędzie, biegały, ganiały się i skakały po korytarzach walcząc na kije bądź grając w jakieś mało skomplikowane gry. Ściany były w opłakanym stanie - większość budynku stanowiły kamienie, tylko meble były drewniane i część sufitu na piętrze. Nie wiedział, jaka sytuacja jest na parterze, gdyż żeby dostać się z parteru na piętro, trzeba było wyjść na tarasy.
- Jestem Moen - rzucił niepewnie do pleców prowadzącej go dziewczyny.
- Róża.
- Nie wiedziałem, że jest taki ptak.
- To kwiat.
- Ah, no tak, tak - pokiwał znacząco głową w zamyśleniu, gdy dotarli do pochyłej drabiny z wygodnymi do wchodzenia szczeblami.
- Dziękuję że pomogłeś mojemu bratu, Moenie - rzuciła, nie odwracając ku niemu twarzy.
- Cóż, to raczej on pomógł mnie.
- To pewnie dlatego nie przyniósł nic do jedzenia. No cóż, trudno.
- Przepraszam - odpowiedział niemalże od razu, lekko speszony.
- Nie przepraszaj - uśmiechnęła się do niego delikatnie łagodną twarzyczką - Po południu obiad. Zejdź wtedy na dół.
Dziewczyna zniknęła po chwili, odchodząc spokojnym krokiem w kierunku okna, z którego wcześniej spoglądał nań Puchacz. Moen westchnął, wspinając się po szczeblach z szerokimi stopniami, by móc wchodzić na nich niczym po schodach. Podniósł barkiem klapę i wdrapał się z cichym stęknięciem po bólu w plecach na drewnianą podłogę i oddychając ciężko odpoczął przez chwilę, leżąc tak plecami na podłodze, z nogami dyndającymi przez wejście do jego lokum. Nie wiedział, co myśleć o zaistniałej sytuacji. Chwilami myślał, że nadal śni po ostatniej pijackiej wyprawie wojennej na tani bimber. Wszystko wydawało się takie nieprawdziwe i niecodzienne.
Moen zastanowił się nad samym faktem Kukułek. Z tego, co widział, nie było tam ani jednego dorosłego, tylko same dzieci. Dzieci opiekujące się mniejszymi dziećmi. Najstarsi byli chyba Jaskółka, Czajka, Puchacz i Róża, a czy oprócz nich był ktoś jeszcze? Tego nie wiedział. Było mu niesamowicie głupio, że przez niego stracili szansę na śniadanie, które pewnie dużo dla nich znaczyło. Nie żyło im się tutaj najlepiej, ale wyglądali na szczęśliwych. Zapewne sieroty - przemknęło mu przez myśl, gdy zamknął oczy. Głowa bolała go niemiłosiernie, a przez tą małą walkę z tymi żołdakami wszystko bolało go jeszcze bardziej. Zastanawiało go to - prawie pewnym był fakt, że byli to jacyś żołnierze, albo najemnicy, sądząc po ich ekwipunku. Tak ubierali się zwykli żołnierze poza momentami walki. Ale Jaskółka nazywał ich zbirami Cartera. Kim był Carter? Tego Moen nie wiedział, ale niewątpliwie musiał być to ktoś niebezpieczny, skoro miał na swoich usługach zdemoralizowanych żołnierzy. Niebezpieczny na skalę tej dzielnicy, to pewne. Wszystko było takie senne. Postanowił się chwilę zdrzemnąć, zasypiając w niewygodnej pozycji.

Przyśnił mu się mężczyzna o białej jak kreda cerze, czerwonych jak krew oczach i ostrych jak żyletki zębach. Stał nad nim kilka dłuższych chwil, robiąc nad nim coś niepokojącego, co pokazywało się w postaci kręgów runicznych nad ciałem Lorena. Kręgi zapisywały się na jego ciele, napawając go dziwnie złowróżbną i groźną energią magiczną, która mąciła mu w umyśle. Mężczyzna o pomarańczowych włosach zaczesanych do tyłu i o czapce godnej królewskiego błazna uśmiechnął się delikatnie. Siarka, która niczym tysiące małych igiełek gryzł nozdrza chłopaka. Zanosząc się cichym chichotem mężczyzna odgarnął włosy z twarzy Lorena i powiedział mu coś na ucho, czego ten nie mógł zrozumieć, po czym dodał odwracając się i ginąc gdzieś w mroku utraty przytomności.
- Lepsze od Infernusa. Polecam! Hihi! A teraz wybacz, chłopcze, ale czas na zabawę! Adrameeeleeech! Adramciu? Kici kici, taś taś, złotko! - głos oddalał się, po czym całkowicie zaniknął. Dziwny sen zakończył się tak szybko, jak się zaczął.
Loren poderwał się spocowany w swoim łóżku i zaczął masować rękoma obolałą głowę. Czuł się tak, jakby spadł z wysokiego klifu i połamał sobie wszystkie kości na twardych skałach. Nie mogąc zrozumieć, dokładnie się działo, rozejrzał się po małym pokoiku. W skromnym pomieszczeniu oprócz jego łóżka stało jedynie przy łóżkowym stoliku krzesło z oparciem, a drzwi w ogóle nie było - jedynie świetlisty prostokąt. Chłopak wymasował lewy nadgarstek, mniej obolały od prawego. W dziwny sposób nie odczuwał do końca tego dotyku, więc uniósł rękę w górę, by lepiej się jej przyjrzeć. Była cała pociemniała i delikatnie sina. Skóra była koloru ciemnego fioletu, a każdy miesięń lekko napęczniały. Wpatrując się w kończynę szmaragdowymi tęczówkami krzyknął głośno, rozglądając się nerwowo. Leżał w nie swoim łóżku, cały pokryty opatrunkami i bandażami. Gdy poderwał się z łóżka momentalnie upadł, gdy tylko stanął na nogach.
Kończyny odmawiały mu posłuszeństwa, poza ciemną ręką. Loren krzyknął po raz kolejny, macając miejsce, w którym ręka z fioletu przechodziła przy barku w zwykły odcień. Zanim zasnął wyrastał mu tam jedynie krwawy kikut. Zaczął drapać się po ręce i próbował ją oderwać, jedynie zrywając kilka bandaży, spod których zaczęła sączyć się czerwona posoka. Nie rozumiejąc, co się dzieje, próbował podczołgać się z powrotme do łóżka, mamrocząc coś w szaleńczym amoku. Wtedy właśnie usłyszał lekkie kroki. Gdy się odwrócił, we framudze drzwi stała dziewczyna o blond włosach koloru siana i błękitnych oczach. Podniosła ręce do twarzy, upuszczając na ziemię miskę z wodą i pomknęła na zewnątrz, a za nią niczym peleryna poły jej skromnej sukienki.
- Tato! Tato! Obudził się!
Jej pełne entuzjazmu okrzyki i nawoływania docierały do niego przez chwilę, jakby uświadamiając w fakcie, że to nie jest kolejny sen, tylko jawa. Jego nowe ramię pulsowało delikatnym bólem w okolicach dłoni. Loren spojrzał tam i od razu odsunął od siebie rękę. Cały blady nie przyjmował wiadomości o obecności Kręgu Piekielnego na wewnętrznej stronie jego dłoni. Bezsensownie uderzył obiema rękoma w posadzkę. Podczas gdy jego prawa ręka jedynie odbiła się z pełnym bólu odruchem od drewna, lewa wbiła się w powierzchnię, przebijając drewno i wbijając się w kamienne fundamenty. Drzazgi wzleciały w górę, wyrzucone siłą wybuchu, a niektóre powbijały się, niczym igły w jego ramię. Co się ze mną stało - zapytał sam siebie zdezorientowany.
- Spokojnie, chłopcze, spokojnie! - rzucił wchodzący do pomieszczenia staruszek, pochylony nad swoją drewnianą, zakrzywioną laską, kiwając reumatycznie głową. Za nim Loren dostrzegł dziewczynę, zasłaniającą usta całymi dłońmi.
Starzec kuśtykając dotarł do chłopca i zaczął coś gmerać przy jego bandażach. Z politowaniem pokiwał głową i rzucił jedynie do Lorena krótką frazę, gdy ten poczuł woń gryzącego zapachu kwiatów.
- Śpij dobrze. Śpij jak najdłużej, dopóki stąd nie pójdą - na twarzy mężczyzny dało się dojrzeć przygnębienie i smutek, gdy odchodził, w kierunku drzwi.
_________________
Wypowiedzi Altarisa.
Wypowiedzi Andariela.


 
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group

| | Darmowe fora | Reklama


Głosując na stronę na poniższych toplistach wspomagasz jej rozwój ;)
Gry Wyobraźni - Strona o grach PBF Toplista-Gier Toplista gier rpg Głosuję na GRĘ !!! Ninja Gaiden PBF
© 2007-2009 for Artur "Władca Zła" Szpot
Strona wygenerowana w 0,2 sekundy. Zapytań do SQL: 12